Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/506

Ta strona została przepisana.

w całej tej hołocie podoba się tobie, tobie, esteto!? — wskazał szklankę, którą Brissenden napełniał raz jeszcze. — Mam wrażenie, że nie socjalizm to służy ci za zbawienie.
— Chory jestem, bardzo chory, — brzmiała odpowiedź. — Ale ty, to rzecz inna. Jesteś zdrów, i życie przed tobą. Musisz się uzbroić, żeby jakoś dożyć. Dziwisz się, dlaczego jestem socjalistą? Zaraz ci wytłumaczę. Dlatego tylko, że socjalizm jest nieunikniony; dlatego, że obecny docna przegniły i irracjonalny ustrój nie może potrwać długo; dlatego, że zapóźno już na twego „rycerza bez trwogi“. Niewolnicy nie zechcą dlań pracować. Zbyt są liczni i, chcąc niechcąc, powalą wspaniałego jeźdźca, zanim zdoła wjechać w szranki. Nie ujdziesz im. Przełknąć musisz w całości moralność niewolniczego tłumu. Przyznaję, nie jest to smaczny kęsek. Ale nawarzyło się piwa i trzeba je wypić. Jesteś archidiluwjalnym zabytkiem, razem z twoim Nietzschem. Przeszłość minęła nazawsze, i kłamie ten, kto twierdzi, że historja się powtarza. Rzecz prosta, nie pociąga mię tłum, ale cóż mam począć, biedne człowieczysko? Twój „rycerz bez trwogi“ jest zgoła nieprawdopodobny, wolę zaś wszystko inne, niż dzisiejsze panowanie tchórzliwych wieprzy. No, ale chodź, chodź, stary! Nie powinienem już pić; jeśli tu sam zostanę, wstawię się bez wątpienia. Wiesz przecie, co mówi lekarz, mój prześladowca? Mam ochotę wystrychnąć go na dudka.
Był to niedzielny wieczór, i małą salkę zapełnili