zgromadzili się, by radzić o nowych sposobach ułatwienia ciężkiego żywota i oszukania praw natury.
Tak myślał Martin i tak właśnie przemówił, kiedy
Brissenden zmusił go, żeby „zadał im bobu“. Podszedł do estrady i, wedle zwyczaju, zwrócił się do
przewodniczącego. Mówić począł cicho, beznamiętnie, wstrzemięźliwie, porządkując myśli, zrodzone
w czasie przemówienia żyda. Każdemu mówcy
udzielano na meetingach zaledwie pięciu minut,
Martin jednak po pięciu minutach był właśnie
w pełnym biegu, doprowadziwszy zaledwie do połowy atak swój na socjalizm. Zdołał jednak wzbudzić zainteresowanie sali, która przez aklamację zażądała, by przewodniczący przedłużył Martinowi
czas przemówienia. Publiczność uznała widocznie, że ma przed sobą godnego współzawodnika, słuchała więc z napięciem, bacząc na każde słowo. Martin mówił gorąco i z przekonaniem, nie łagodząc
bynajmniej ataków na niewolników, moralność ich
i taktykę. Wyznawał też bez ogródek, że właśnie zebranych tu uważa za helotów. Przytaczał Spencera
i Malthusa, szkicował biologiczne prawa rozwoju.
— Tak więc — kończył, reasumując skwapliwie — żadne społeczeństwo, złożone z niewolników,
nie może być trwałe. Stare prawo rozwoju nie przestanie istnieć. W walce o byt, jak wykazałem, silny
i potomstwo silnego ma szanse zwycięstwa, słaby
zaś i potomstwo słabego, może jedynie niszczeć
i ginąć. W rezultacie wyłącznie silny i jego potomstwo utrzymują się przy życiu, to też siła każdego
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/508
Ta strona została przepisana.