Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/509

Ta strona została przepisana.

pokolenia wzrasta, dopóki trwa wyścig i walka. Oto jest ewolucja. Wy zaś, niewolnicy — smutno jest być niewolnikiem, przyznaję — marzycie o społeczeństwie, w którem prawa ewolucji przestałyby istnieć, w którem słabi i nierozwinięci nie ginęliby w walce, w którem każdy obywatel miałby prawo jeść cały dzień, i wreszcie wszyscy silni i słabi kojarzyliby się i rozmnażali dowoli. I cóż z tego wyniknie? Przestanie wzrastać siła i wartość życiowa pokoleń. Przeciwnie, zacznie się zmniejszać. Oto jest nieubłagana Nemezys waszej filozofji niewolnictwa. Wasze społeczeństwo niewolników musi słabnąć, kruszyć się i wreszcie rozsypać, tak jak życia istot, co je tworzyć mają, rozkruszą się i zmarnieją. Zważcie, mówię o prawach przyrody, nie o sentymentalnej etyce. Społeczeństwo niewolników trwać nie może.
— A cóż pan powiesz o Stanach Zjednoczonych? — rozległ się okrzyk z widowni.
— O Stanach? Bardzo proszę! — zawołał w odwet Martin. — Trzynaście kolonij zrzuciło jarzmo swoich władców i utworzyło tak zwaną Republikę. Niewolnicy stali się panami samym sobie. Innych panów nad tłuszczą nie było. Nie mogliście jednak obyć się bez takich lub innych władców i przyjęliście pięść nowych panów, co powstali z pośród was samych, już nie wielkich, dzielnych, szlachetnych ludzi, lecz chytrych a przewrotnych handlarzy i lichwiarzy. Ci owładnęli wami na nowo — lecz nie