grożących społeczeństwu — młodzieniec czuł się odkomenderowany służbowo i nie spuszczał z tonu.
— Nie będzie pan miał nic przeciwko zdjęciu,
panie Eden? — zapytał. — Fotograf redakcyjny
czeka przed domem i uważa, że lepiej byłoby zrobić
zdjęcie teraz, dopóki słońce jest wysoko. Porozmawiać zdążymy później.
— Fotograf, — rozważał zwolna Brissenden. — Dajże mu choć raz, Martin — no, dalej!
— Zestarzałem się już widocznie — brzmiała
odpowiedź. — Wiem, że należałoby, ale właściwie
nie chce mi się. Poprostu nie warto.
— Jego matka byłaby ci prawdziwie obowiązana — judził Brissenden.
— Nie jest to argument bez znaczenia — odrzekł
powoli Martin. — Ale gra nie warta świecy. Nie
chce mi się mobilizować energji, — a przyznasz, że
potrzeba nieco energji, żeby należycie wyboksować
gościa. A zresztą, naco to się przyda?
— Wyśmienicie, z tej właśnie strony należało
przystąpić do rzeczy — oświadczył młody człowiek
swobodnie, chociaż zaczął już ukradkiem poglądać
ku drzwiom.
— Przecież ani słowa prawdy nie było w tem,
co napisał — ciągnął Martin, zwracając się wyłącznie do Brissendena.
— O poprostu ogólnikowy opis, pan rozumie —
zaryzykował żółtodziób; — pozatem zaś, jest to dla
pana świetna reklama. To ma zawsze swoją wartość.
To panu doskonale zrobi.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/515
Ta strona została przepisana.