— Świetna reklama, zauważ Martin, stary chłopie — powtórzył uroczyście Brissenden.
— I doskonale mi to zrobi, uważasz odrzekł
Martin.
— A więc, panie Eden... pan pozwoli.... miejsce
urodzenia? — zagadnął młodzieniec, przybierając
wyraz natężonej uwagi.
— Widzisz, nawet nie notuje — odezwał się
Brissenden. — Wszystko zapamięta...
— Wystarcza mi słyszeć. — Gość ukrywał rosnące zmieszanie. — Żaden wykwalifikowany reporter nie ma potrzeby obciążania się notatkami.
— Wystarczyło istotnie... zeszłego wieczoru. —
Brissenden jednak, nie wyznając kwietyzmu, nagle
i ostro zmienił ton: — Słuchaj, Martin, jeśli natychmiast nie wyboksujesz tego smarkacza, zrobię
to na własną rękę, choćbym miał zaraz potem paść
trupem.
— Myślisz, że tęgi klaps dobrze zrobi? — zapytał Martin.
Brissenden rozważył kwestję, poczem skinął głową.
W chwilę potem Martin siedział już na brzegu
łóżka, trzymając między kolanami reporterzynę
twarzą wdół.
— No, tylko proszę nie kąsać — ostrzegł Martin, — inaczej musiałbym zająć się również buzią.
A wielka byłaby szkoda! Taka ładna twarzyczka.
Wzniesiona ręka Martina opadła wdół, poczem
wznosić się i opadać poczęła jednostajnym ryt-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/516
Ta strona została przepisana.