du dobrych nowin. List z redakcji przypomniał mu,
że przez pięć dni, poświęconych „Spóźnionemu“, nie
słyszał nic o Brissendenie, ani nawet nie myślał
o nim. W tej chwili dopiero zrozumiał Martin, jak
bardzo pochłonięty był sobą, i poczuł wstyd, że zapomniał o przyjacielu. Lecz nawet wstyd nie palił
go już mocno.
Nie reagował na żadne wrażenia z wyjątkiem
wrażeń artystycznych, żywych jeszcze przy pracy
nad „Spóźnionym“. Wobec wszelkich spraw innych
zachowywał się niby pogrążony w śnie hypnotycznym. Jechał również jak półuśpiony. Życie, przecinane pędem elektrycznego wagonu, zdawało się Martinowi dalekie i mgliste, i gdyby nawet wielkiej kamiennej dzwonnicy mijanego kościoła spodobało się
nagle rozsypać w proch — Martin nie odczułby zapewne zbyt mocnego zdziwienia ani przerażenia.
Przybywszy do hotelu, poszedł na górę do Brissendena, lecz prędzej jeszcze zdążał nadół. Pokój był pusty. Rzeczy ani śladu.
— Czy pan Brissenden nie zostawił swego adresu? — rzucił Martin portjerowi, który przez chwilę
przyglądał mu się ciekawie.
— Czyż pan nie wie o niczem? — zapytał.
Martin potrząsnął głową.
— Jakto, przecież gazety były tego pełne. Znaleziono go nieżywego w łóżku. Samobójstwo. Przestrzelił sobie czaszkę.
— Czy już po pogrzebie? — Martin usłyszał
swój głos niby cudzy, dochodzący zdaleka.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/529
Ta strona została przepisana.