że widmo jest duszą człowieka, który już umarł,
a jeszcze nie zdołał tego zrozumieć; na chwilę odłożył pióro, żeby pomyśleć, czyż naprawdę umarł
już i dotychczas o tem nie wiedział?...
Nadszedł dzień, kiedy „Spóźniony“ dobiegł końca. Zjawił się agent po maszynę i, siedząc na łóżku,
czekał, aż Martin skończy wybijać ostatnie słowa
ostatniego rozdziału. „Koniec“ — napisał wreszcie
wielkiemi literami, i dla niego był to istotnie koniec.
Z uczuciem ulgi patrzał, jak wynoszono maszynę
za drzwi, potem spokojnie położył się na łóżku.
Słaby był z głodu. Nie miał nic w ustach od trzydziestu sześciu godzin, ale nie myślał o tem. Leżał
nawznak, z zamkniętemi oczyma, bez myśli, a dziwny sen ostatnich tygodni zalewał go wciąż rosnącą
falą, przesycając świadomość. Napół przytomnie
wymawiać począł głośno słowa nieznanego poety,
które cytować lubił Brissenden. Marja, słuchając
niespokojnie za drzwiami, przeraziła się tej upartej
a monotonnej litanji. Słowa same przez się nic dla
niej nie znaczyły. Wiele jednak znaczył fakt, że
wymawiał je Martin: „Skończone“ — brzmiał refren.
Skończone
Strzaskałem lutnię. —
Jak chmury wiatrem niesione
Nad pola ścierni czerwone
Minęła pieśń.
Skończona —
Strzaskałem lutnię.