Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/532

Ta strona została przepisana.

Pieśń, która biła, jak dzwonek,
Jak rojnym rankiem skowronek
W ciemności milczącej zbladła,
Nieme się struny rozpadły
I echo umarło smutnie.
Strzaskam lutnię.
Skończone. —



Marja nie mogła wytrzymać dłużej, pobiegła do piecyka, nalała pełną miskę gorącej zupy, wrzucając prawie całe mięso i jarzyny, jakie były w garnku. (Mięsa tego i jarzyn wolno było każdemu z dzieci nabierać tylko potroszeczku). Martin wstał, usiadł i zaczął jeść, upewniając Marję pomiędzy jednym łykiem a drugim, że bynajmniej nie ma gorączki, i że wcale nie mówił przez sen.
Kiedy odeszła, pozostał na brzegu łóżka, zmęczony, otępiały, zgarbiony, patrząc przed siebie zamglonemi, pustemi oczyma. Siedział tak długo, aż widok rozdartej koperty jakiegoś magazine, co nadszedł ranną pocztą i leżał nieczytany, rzucił iskierkę świadomości w mózg zaciemniony. — „To „Partenon“ — pomyślał Martin — sierpniowy „Partenon“, pewnie zawiera „Efemerydę“. Gdybyż Brissenden mógł to widzieć“.
Przewracał zwolna kartki miesięcznika, gdy nagle — przestał. „Efemeryda“ obciążona była majestatycznym nagłówkiem i popstrzona na marginesach winietami w stylu Beardsley‘a.
Po jednej stronie nagłówka widniała fotografja