Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/534

Ta strona została przepisana.

w zupełności ze wszystkiem, zaco Brissenden nienawidził tak mocno burżuazyjnego społeczeństwa?
— Biedny Briss! — ciągnął Martin. — Nie darowałby mi nigdy.
Podniósłszy się z wysiłkiem, sięgnął po skrzynkę, co zawierała dawniej papier do maszyny. Przerzucając kartki, odnalazł jedenaście wierszy, napisanych ongiś przez przyjaciela. Przedarł je starannie wzdłuż i wpoprzek i cisnął do kosza. Czynił to powoli i uważnie, skończywszy zaś, siadł znowu na brzegu łóżka, patrząc przed siebie pustemi oczyma. Siedział tak, sam nie wiedząc jak długo, gdy nagle przed niewidzącemi źrenicami zarysowała się długa, biała, pozioma linja. To było ciekawe. Martin patrzał, jak wizja przybierała coraz dokładniejsze kształty, i pojął, że widzi rafę koralową, a wzdłuż niej białawą pianę Pacyfiku. Nieco bliżej na fali dojrzał wąskie czółno, pirogę. Na rufie młodego bożka z bronzu, w kształtnej przepasce na biodrach i połyskliwem wiosłem w ręku. Poznał. To Moti, najmłodszy syn Tati, wodza. A wyspa — Tahiti! Poza tą rafą leży słodki kraj Papara i stoi trzcinowa chata wodza przy ujściu rzeki. Dzień ma się ku końcowi, a Moti wraca do domu z połowu. Czeka właśnie na podrzut wielkiej fali, żeby przeskoczyć rafę. Potem ujrzał Martin samego siebie, siedzącego w łódce twarzą w kierunku ruchu, jak często siadywał był niegdyś. Z wiosłem w ręku czekał na rozkaz Moti, żeby jak szalony uderzyć o wodę w chwili, gdy wielka turkusowa fala wstanie poza