Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/536

Ta strona została przepisana.
Rozdział XLI

Przespał noc snem kamiennym i obudził się dopiero wtedy, gdy wszedł listonosz z pocztą poranną. Zmęczony i słaby, obojętnie przejrzał listy. Cienka koperta od jednego z najbardziej skąpych „magazines“ zawierała czek na dwadzieścia dwa dolary. Czeku tego oczekiwał z wytężeniem przez półtora roku. Dziś apatycznie odczytał sumę. Dawny dreszcz, towarzyszący odebraniu listu od wydawcy, zniknął. Czek ten nie niósł, jak dawne, obietnicy wielkiej przyszłości. Był tylko i wyłącznie czekiem na dwadzieścia dwa dolary. Kupi się coś do zjedzenia. Oto wszystko.
Równocześnie pewien tygodnik z New-Yorku nadesłał inny czek, jako honorarjum za parę wierszy humorystycznych, przyjętych przed kilkoma miesiącami. Opiewał dziesięć dolarów. Martin zastanowił się spokojnie przez chwilę. Nie wiedział jeszcze, co z tem zrobi, i nie śpieszył się z decyzją. Jakoś żyć trzeba, coś trzeba jeść. Pozatem — tyle długów. Czyby się nie opłaciło nakleić marki na cały stos rękopisów pod stołem i wysłać je w podróż raz jeszcze? Może jeden czy drugi zostanie przyjęty.