Przespał noc snem kamiennym i obudził się dopiero wtedy, gdy wszedł listonosz z pocztą poranną.
Zmęczony i słaby, obojętnie przejrzał listy. Cienka
koperta od jednego z najbardziej skąpych „magazines“ zawierała czek na dwadzieścia dwa dolary. Czeku tego oczekiwał z wytężeniem przez półtora
roku. Dziś apatycznie odczytał sumę. Dawny
dreszcz, towarzyszący odebraniu listu od wydawcy,
zniknął. Czek ten nie niósł, jak dawne, obietnicy
wielkiej przyszłości. Był tylko i wyłącznie czekiem
na dwadzieścia dwa dolary. Kupi się coś do zjedzenia. Oto wszystko.
Równocześnie pewien tygodnik z New-Yorku nadesłał inny czek, jako honorarjum za parę wierszy
humorystycznych, przyjętych przed kilkoma miesiącami. Opiewał dziesięć dolarów. Martin zastanowił
się spokojnie przez chwilę. Nie wiedział jeszcze, co
z tem zrobi, i nie śpieszył się z decyzją. Jakoś żyć
trzeba, coś trzeba jeść. Pozatem — tyle długów.
Czyby się nie opłaciło nakleić marki na cały stos
rękopisów pod stołem i wysłać je w podróż raz
jeszcze? Może jeden czy drugi zostanie przyjęty.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/536
Ta strona została przepisana.
Rozdział XLI