zamiejskie, długie godziny spędzał leniwie w cichych parkach. Nie miał dawnych przyjaciół ani
znajomych, nie poszukiwał nowych. Brakło ochoty.
Czekał na jakiś impuls, niewiadomo skąd zresztą,
któryby pchnął znów naprzód zamarłe życie. W międzyczasie płynęło jak chciało, bezcelowe, puste i leniwe.
Pewnego razu wybrał się do San-Francisco, do
owego klubu socjalistów. W ostatniej chwili jednak, wchodząc już na schody, zastanowił się, zawrócił i uciekł pośpiesznie przez mrowiące ghetto.
Przerażała go myśl, że mógłby słuchać dyskusji filozoficznej, uciekał więc skwapliwie, drżąc ze strachu, że któryś ze znajomych może spotkać go i poznać.
Niekiedy przeglądał gazety i „magazines“, żeby
zobaczyć jak znęcano się nad „Efemerydą“. Istotnie
narobiła hałasu. Ale jakiego hałasu! Każdy ją czytał i każdy czuł się w obowiązku dyskutować, czy
była to prawdziwa czy też nieprawdziwa poezja.
Miejscowe gazety natychmiast zwęszyły „temat“,
i odtąd codziennie pojawiały się całe kolumny „krytyki naukowej, dowcipów redakcyjnych oraz poważnych listów od czytelników“. Helena Della Delmar
(ogłoszona przy dźwięku trąb i biciu w bębny za
największą poetkę Stanów Zjednoczonych) nie raczyła ustąpić Brissendenowi miejsca na skrzydlatym Pegazie obok siebie i pisała do publiczności
płomienne odezwy, dowodząc, iż Brissenden nie był
poetą.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/538
Ta strona została przepisana.