wielkiemu swemu zdziwieniu, odwrotną pocztą
otrzymał istotnie czek na pięćset dolarów oraz projekt umowy. Martin podjął w banku całą sumę
w stu złotych pięciodolarówkach i zatelefonował
do Gertrudy, że chciałby ją widzieć.
Przybiegła zadyszana z pośpiechu. Przypuszczając, że stało się coś złego, schowała do torebki te
mizerne kilka dolarów, które posiadała. Była pewna,
że nieszczęście spotkało brata, więc nie pytała już
o nic i tylko, płacząc głośno, rzuciła się w jego ramiona, wtykając mu równocześnie torebkę.
— Byłbym sam przyszedł — tłumaczył się Martin, ale nie miałem ochoty na awanturę z panem
Higginbothamem, a nie obeszłoby się bez tego.
— Uspokoi się po pewnym czasie — upewniała
brata Gertruda, zastanawiając się tymczasem, jakie
mianowicie nieszczęście mogło mu się przydarzyć. — Co prawda byłoby lepiej, żebyś przedtem
wziął posadę i jakoś się ustalił. Bernard lubi widzieć każdego przy uczciwej pracy. To, co pisało
w gazecie, strasznie go zezłościło. Nigdy nie widziałam, żeby tak się wściekał.
— Nie, posady nie wezmę — odrzekł Martin
z uśmiechem. — Możesz mu to powtórzyć ode mnie.
Nie potrzebuję już posady — oto masz dowód.
Wysypał jej na kolana sto złotych monet dźwięcznym, połyskliwym strumieniem.
— Czy pamiętasz tę pięciodolarówkę, którą mi
dałaś swego czasu, kiedy nie miałem na tramwaj?
Patrz, oto ona, a wraz z nią dziewięćdziesiąt dzie-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/544
Ta strona została przepisana.