toby zająć się czem więcej ponad spędzanie dni
w osłupiałym i zwierzęcym półśnie.
Pewnego niedzielnego poranku dowiedział się
Martin, że dziś właśnie odbędzie się majówka związku kamieniarzy w parku Shell Mound. Poszedł. Bardzo często bywał dawniej na zabawach ludowych, wiedział doskonale, jak wyglądają. Nie oczekiwał nic nowego. A jednak, wszedłszy do parku, poczuł, jak ożywają dawne wrażenia. Przecież, pomimo wszystko, to właśnie byli jego ludzie! Pośród
nich się urodził, pośród nich żył i chociaż odszedł
na długo, dobrze było ku nim powrócić.
— Niechże mię, jeśli to nie Mart! — posłyszał
czyjś głos tuż obok; za chwilę ciężka przyjazna ręka klepała Martina po ramieniu. — Gdzieżeś tkwił
tyli czas? Morzami cię nosiło, hę? Chodźno, napijemy się razem po starej znajomości.
Martin odnalazł całą dawną paczkę, choć paru
kolegów brakło i kilku nowych przybyło. Nie byli
to kamieniarze, ale uczęszczali na pikniki niedzielne
wszystkich związków, dla tańców, boksu i niespodzianek. Martin napił się w kompanji i raz jeszcze
poczuł, że żyje. — Eh, głupi byłem, żem porzucił
tych ludzi — myślał. — Byłbym dziś znacznie szczęśliwszy, gdybym zostawił w spokoju książki i tamtych, co siedzą na wyżynach. — A przecież, piwo
nie tak już dobre, jak niegdyś. Smakuje inaczej. Brissenden zepsuł mi smak tanich trunków; czyż
książki zepsują mi również zabawę z dawnymi
przyjaciółmi? Martin zdecydował mocno, że tego
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/549
Ta strona została przepisana.