jednego zepsuć sobie nie pozwoli, i poszedł z całą
paczką do pawilonu tańców. Spotkał tam Jimmy, co
terminował u kanalizatora, bawiącego wysoką jasnowłosą dziewczynę, która czemprędzej porzuciła towarzysza dla Martina.
— He, he, jak za dawnych czasów — tłumaczył Jim całej paczce, która wybuchnęła śmiechem na
widok odpływającej w walcu pary: — blondynki
z Martinem. — Nawet się nie złoszczę. Wściekłem
rad, że bestja wrócił. Widzita go, jak tańcuje? Sam
jedwab, co? Któraby mu się oparła!
Lecz Martin zwrócił blondynkę Jimmowi, i we
troje, wraz z półtuzinem znajomków przyglądali się
wirującym parom, śmiejąc się i żartując. Wszyscy
radzi byli powrotowi. Nie wyszła jeszcze żadna jego
książka; nie miał więc w oczach tych ludzi narzuconej przez opinję wartości. Lubili go dla niego samego. Czuł się jak król po powrocie z wygnania
i cieszył stęsknione serce garnącą się ku niemu życzliwością. Dzień stał się szalony weselem, Martin
używał. Nadomiar wszystkiego, miał pełną kieszeń
pieniędzy i pozwolił im płynąć swobodnie, jak za
dawnych dobrych czasów po powrocie z morza.
Nagle w pawilonie tańców spostrzegł Lizzie Connolly, wirującą w objęciach jakiegoś młodego robotnika. Nieco później, okrążywszy salę, odnalazł
dziewczynę przy bufecie. Kiedy przebrzmiały wykrzykniki zdziwienia i powitania, Martin poprowadził ją wgłąb parku, gdzie nie przeszkadzała muzyka. Od pierwszego słowa Lizzie należała do nie-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/550
Ta strona została przepisana.