jąc pokonanego z oka, zdążył jednak spojrzeć na
Lizzie. Zwykle dziewczęta zaczynały piszczeć, kiedy chłopcy stawali do walki, Lizzie jednak milczała,
i przyglądała się z zapartym oddechem, nieco podana naprzód z wielkiego zaciekawienia, jedna ręka
cisnęła pierś, policzki płonęły, oczy błyszczały głębokiem, zdumionem uwielbieniem.
Napastnik zerwał się i próbował odepchnąć kilka
par powstrzymujących go ramion.
— Czekała na mnie! Czekała aż wrócę — wołał
głośno do każdego, kto chciał słuchać, — a wtedy
licho przyniosło tego ptaszka! Zabrał, jak swoją!
Puśćcie, powiadam, puśćcież, do cholery ciężkiej!
Ja mu kości porachuję!
— Co cię ugryzło, stary? — pytał Jim, pomagając trzymać rozgniewanego chłopaka. — Ten ptaszek to Mart Eden. Rączków koronkowych nie ma, pozwól, że ci rzeknę, iż zje cię, brachu, na surowo,
jak mu się będziesz podwijał.
— Nie dam jej sobie ukraść! — ryczał tamten.
— Ależ on położył Latającego Holendra! Co? możeś go nie znał?! — ciągnął pojednawczo Jim. — I tylko w pięć rundów, uważasz, co? Ty mu nie wytrzymasz pięciu minut, żebyś wiedział.
Informacja ta wywarła zbawienny skutek, albowiem zirytowany młody człowiek obdarzył Martina
badawczem spojrzeniem.
— Wcale nato nie patrzy — warknął. Ale warknięcie nie było już wściekłe.
— To samo właśnie myślał Latający Holender —
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/552
Ta strona została przepisana.