Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/553

Ta strona została przepisana.

upewnił Jimmy. — A teraz chodź, brachu; odwalimy stąd razem. Dziewcząt, chwalić Boga, nie brakuje. No, idziem.
Chłopak dał się poprowadzić w stronę pawilonu. Paczka ruszyła za nimi.
— Kto to jest? — zapytał Martin dziewczyny. — I o co chodziło właściwie?
Podniecenie walki, dawniej tak ostre i trwałe, zamierało już zwolna, i Martin zauważył, że analizuje samego siebie zbyt uparcie, żeby móc cieszyć się pierwotnem życiem, znającem jeden tylko poryw i cios jeden. Lizzie niecierpliwie poruszyła główką.
— O, to jest nikt! — odrzekła. — Przystawiał się poprostu. Ja... ja pozwalałam nato — wyznała po chwili. — Tak było nudno i smutno. Ale nie zapomniałam nigdy. — Głos jej zniżył się do szeptu; patrzała uparcie wprost przed siebie. — Odpalę go w każdej chwili... jeśli zechcesz.
Martin, rzuciwszy okiem na twarz, broniącą się spojrzeniu, zrozumiał, że wystarczy sięgnąć i zerwać dziewczynę jak kwiat. Wtedy począł mimowoli zastanawiać się, czy subtelny i literacki sposób mówienia posiada faktycznie jakąś wartość istotną i — zapomniał odpowiedzieć.
— Jakeś ty go chwacko odstawił! — powiedziała kusząco i roześmiała się.
— Chłop jak dąb, swoją drogą — przyznał wspaniałomyślnie Martin. — Gdyby go tamci nie zabrali w porę, miałbym kłopot.