— Kto była ta pani, z którą spotkałam cię kiedyś na ulicy? — zapytała nieoczekiwanie Lizzie.
— O, poprostu znajoma pani — brzmiała odpowiedź.
— Bardzo to dawno — posłyszał Martin szept
zamyślony. — Widzi mi się, jakby z tysiąc lat.
Nie chciał jednak podtrzymywać tematu. Sprowadził rozmowę na inne tory. Zjedli obiad w restauracji, gdzie Martin kazał podać kosztowne
frykasy, a potem tańczył z Lizzie w pawilonie i tylko z nią jedną, dopóki się nie zmęczyła. Dziewczyna tańczyła doskonale i, oparłszy głowę o ramię
Martina, wirowała w jego objęciu niby w niebie
rozkoszy, marząc, żeby trwało to w nieskończoność.
Pod wieczór odpoczywali w cieniu drzew, na trawie, przyczem Martin dawnym zwyczajem położył
głowę na kolanach dziewczyny. Leżał, napół drzemiąc, ona zaś pieściła jego włosy, spoglądała wdół
na przymknięte oczy i kochała, kochała bez miary.
Spojrzawszy nagle wgórę, chłopak pojął rzewne
wyznanie dziewczęcej twarzy. Powieki spłoszone
opadły; potem nagle otworzyły się oczy i popatrzały wprost w męskie źrenice z pokornem wyzwaniem.
— Nie miał mnie nikt przez te lata — rzuciły
usta szeptem podobnym do westchnienia.
I Martin pojął, że była to prawda, cudu bliska
prawda. Zdjęła go pokusa. W jego mocy było przecież uczynić tę dziewczynę szczęśliwą. Sam pozbawiony szczęścia, czemużby miał ją pozbawiać?
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/554
Ta strona została przepisana.