Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/555

Ta strona została przepisana.

Mógł zaślubić i zabrać ze sobą na wyspy Pacyfiku.
Pragnienie to przemówiło w nim mocno, lecz mocniej jeszcze zabrzmiał rozkaz wewnętrzny, aby tego nie czynić. Naprzekór samemu sobie wciąż jeszcze wierny pozostał Miłości. Minęły czasy dawne wolności. Nie mógł przywołać ich ku sobie, nie potrafił już do nich powrócić. Był zmieniony — jak bardzo zmieniony, zrozumiał dopiero teraz.
— Ja tam nie do żeniaczki, kochanie — uśmiechnął się lekko.
Dłoń, pieszcząca jego włosy, zatrzymała się na chwilę, potem gładzić poczęła znowu, tem samem serdecznem dotknięciem. Widział, jak twarz dziewczyny stygła, lecz stygła tylko w postanowienie, albowiem jasny rumieniec nie uchodził z policzków, nie znikała promienność ni miękkość spojrzenia.
— Nie miałam tego na myśli — zaczęła, lecz urwała natychmiast. — A zresztą, wszystko mi jedno! Wszystko jedno! — powtórzyła. — Jestem dumna, że jestem twoją przyjaciółką, i już. Wszystkobym zrobiła dla ciebie. Już tak mnie widocznie Pan Bóg stworzył.
Martin usiadł. Ujął dłonie dziewczyny. Świadomie ujął je ciepło, lecz bez namiętności. Ciepło to zmroziło jej kobiecość.
— Nie mówmy o tem — powiedziała.
— Jesteś dobrą i szlachetną kobietą — mówił Martin. — To ja dumny być powinienem, że wolno mi znać ciebie. I jestem dumny. O, jestem! Tyś niby promień słońca na ciemnym, bardzo ciemnym