Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/557

Ta strona została przepisana.

— Chciałbym je przeznaczyć dla ciebie. Masz zapewne jakieś życzenie — może chcesz skończyć szkołę, może nawet kursy handlowe. Może spodoba ci się nauka, może wyuczysz się jakiego rzemiosła, chociażby stenografji. Mógłbym ci to wszystko urządzić. A może żyją twoi rodzice? Wartoby osadzić ich gdzieś na stałe, kupić im sklep spożywczy, albo coś innego. Powiedz, naco miałabyś ochotę, zrobię wszystko, co każesz.
Nie odrzekła ani słowa. Patrzała przed siebie suchemi oczyma, wyprostowana, nieruchoma, lecz z gardłem tak zdławionem męką, że Martin odczuł to po bólu, który przeszył go wskroś. Żałował, że zaczął mówić. To, co ofiarował, wydało się nagle nędzne i brutalne w porównaniu z tem, co ofiarowano jemu. Dawał rzecz obcą, którą dzielić się mógł bez żalu. A ona? Oddawała samą siebie, z całym ciężarem nieszczęścia, wstydu, grzechu, z całem niebem nadziei.
— Nie mówmy już — powiedziała ze skurczem w głosie, który pokryła czemprędzej. Wstała. — Chodźmy. Pora iść. Zmęczona jestem.
Dzień miał się ku końcowi, majówkowi goście przeważnie odjechali już do miasta. Lecz kiedy Martin i Lizzie wyszli zpośród drzew, zobaczyli czekającą na nich grupę ludzi. Martin zrozumiał odrazu. Zanosiło się na awanturę. „Paczka“ miała pełnić przy nim straż przyboczną. Przeszli przez bramę parku, a za nimi w pewnej odległości, druga paczka — przyjaciele nieszczęśliwego wielbiciela