oto Jimmy i jego kompanja odpierali atak przeciwników. Tramwaj ruszył, dzwoniąc przeraźliwie,
koledzy zaś Jimmy, odparłszy pierwsze natarcie
wroga, wyskakiwali kolejno, żeby na stałym lądzie
dokończyć dzieła. Tramwaj popędził, zostawiając
poza sobą rozgwar bitwy, a osłupiałym pasażerom
nie przyszło nawet na myśl, żeby milczący młodzieniec i piękna robotnica, siedzący spokojnie w kącie, mieli być przyczyną zajścia.
Martina po dawnemu rozweseliła bijatyka, po
chwili jednak wesołość zgasła, a na jej miejsce napłynął głęboki smutek. Poczuł się bardzo stary — o setki lat starszy od beztroskich towarzyszy młodości. Zawędrował daleko — zbyt daleko, żeby móc
powrócić. Ich życie, które niegdyś było jego życiem — dziś nie mogło mu już smakować. Obcy
był i daleki. Nie. Jak tanie piwo stało się dlań zbyt
prostackie, tak dzisiaj dawne towarzystwo było nużące i niemiłe. Setki otwartych książek rozdzieliło
ich na zawsze. Martin wygnał sam siebie z kraju
młodości. Odszedł w świat daleki ludzkiej myśli
i nie potrafił już wrócić do domu. A przecież był
tylko człowiekiem, zwykłym człowiekiem, i pragnienie przyjaźni wołało w nim niezaspokojone. Nowego domu nie znalazł. Tak, jak nie rozumieli go
towarzysze, walczący w tej chwili za niego, tak nie
rozumiała go własna rodzina, tak samo nie rozumieli ucywilizowani filistrzy i nie zrozumie również
ta piękna dziewczyna, siedząca obok. Nie zrozumie
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/559
Ta strona została przepisana.