nawet, zaco i dlaczego ceni ją tak bardzo. Rozmyślał — i smutek jego zwolna nasiąkał goryczą.
— Postaraj się z nim pogodzić — poradził
Lizzie na pożegnanie, kiedy stanęli przed wielką,
koszarową kamienicą, zamieszkałą przez robotników, na rogu Szóstej i Rynku. Myślał o młodym
chłopaku, którego miejsce zajął był na dzień dzisiejszy.
— Nie mogę już... teraz — odrzekła.
— O, głupstwo! — uśmiechnął się. — Wystarczy ci gwizdnąć, przyleci natychmiast.
— Nie o tem myślałam — odparła z prostotą.
Wiedział dobrze, o czem myślała.
Ponieważ mieli się pożegnać, Lizzie przylgnęła
miękko ku Martinowi. Bez pokusy, bez wyzwania,
ciepło tylko i pokornie. Wzruszony był do głębi
serca. Wrodzona głęboka miłość ku wszystkiemu,
co ludzkie, ożyła nagle. Objął dziewczynę i ucałował, wiedząc, że na wargi jego kładzie się w tej
chwili najczystszy, najwierniejszy pocałunek, jaki
kiedykolwiek otrzymał mężczyzna.
— O, Boże! — załkała. — Mogłabym umrzeć
dla ciebie! Mogłabym umrzeć dla ciebie!
Wyrwała się gwałtownie i wbiegła na schody.
Poczuł, że oczy ma pełne łez.
— Eh, Martin Eden, bracie — zwierzał się sobie po chwili. — Nie jesteś zwierzęciem, ale zato
jesteś kiepskim wyznawcą Nietzschego. Mógłbyś
ożenić się z nią i biedne serce po brzegi napełnić
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/560
Ta strona została przepisana.