gła być z niego dumna, żeby nareszcie jej uparte
zaufanie, niezachwiana wiara znalazły usprawiedliwienie. Maria umieściła książkę w „salonie“, tuż
obok Biblji rodzinnej. Książka lokatora była rzeczą
świętą: była fetyszem przyjaźni. Łagodziła zarazem fakt, że autor pracował niegdyś w pralni.
Chociaż więc Marja nie rozumiała ani jednego zdania, wierzyła niezbicie, że każde posiadało znaczenie ogromne. Była sobie prostą, ciężko pracującą
kobieciną, lecz serce miała pełne wiary.
Równie obojętnie, jak przyjął był pierwsze
egzemplarze „Hańby Słońca“ — przeglądał teraz
Martin recenzje i krytyki, nadsyłane mu przez biuro wycinków. Książka narobiła hałasu. Nie ulegało
to wątpliwości. Ale zarazem znaczyło tylko: więcej
pieniędzy. Martin mógłby już teraz zapewnić byt
Lizzie, dotrzymać wszystkich swoich obietnic i pomimo to wcielić w życie pałac trzcinowy.
Singleterre, Darnley i S-ka przezornie odbili
książkę w tysiącu pięciuset egzemplarzach, lecz już
pierwsza krytyka pchnęła pod prasę drugie, dwukrotnie większe wydanie; zanim je rozprzedano,
bić poczęto trzecie, w ilości pięciu tysięcy. Pewna
firma londyńska umawiała się telegraficznie o wydanie angielskie, wkrótce zaś potem nadeszły zawiadomienia o przygotowywanych we Francji, Niemczech i Skandynawji tłumaczeniach. Trudno było
znaleźć moment bardziej sprzyjający dla zaatakowania szkoły Maeterlincka. Rozgorzała namiętna
dyskusja. Saleeby i Haeckel stanęli w obronie
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/563
Ta strona została przepisana.