Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/57

Ta strona została przepisana.

zawołała. — Był wart znacznie więcej, niż dawałeś.
— Słuchajno, stara! — wybuchnął Higginbotham. — Mówiłem ci sto razy, żebyś nie pakowała nosa w nieswoje rzeczy. Więcej powtarzał nie bede!
— Ja nic nie mówię... — szepnęła przez łzy. — Ale Tom był dobry chłopak...
Mąż przeszył ją wzrokiem. Tego już było za wiele!
— Żeby ten twój łajdak brat był wart choćby tyle, co sól, którą zjada, pozwoliłbym mu prowadzić furgon! — warknął.
— Płaci nam przecie wszystko, co się należy — brzmiała odpowiedź. — I jest moim bratem! Dopóki od ciebie nie pożycza, nie masz prawa wycierać sobie nim gęby cały boży dzień. Pozostało mi przecie jeszcze trochę uczuć, chociaż jestem twoją żoną od lat siedmiu.
— A powiedziałaś mu, że będzie dopłacał za gaz, jeśli nie przestanie czytać po nocy? — zapytał.
Nic już nie odrzekła. Bunt jej opadł i dusza skryła się w znużonem ciele. Mąż triumfował. Złapał ją! Oczy zabłysły mu zwycięsko, a uszy rozkoszowały się dźwiękiem tłumionego chlipania. Szczególnie przyjemnie było ją rozdrażnić, obecnie zaś udawało się to łatwiej, niż kiedykolwiek. W początkach małżeńskiego pożycia Gertruda trzymała się lepiej, potem jednak zarówno częste macierzyństwo, jak nieustanna dokuczliwość męża, wyczerpały jej energję.
— Powiesz mu jutro i szlus — rzekł. — A tym-