Tak oto rozumując, wątpił Martin coraz mocniej w wartość zdobytej sławy. Książki jego kupowała sfilistrzała burżuazja, a chociaż znał ją mało,
ośmielał się wątpić, czy zrozumieć mogła choć cokolwiek z tego co napisał. Stworzone przez niego
prawdziwe wartości były pustym dźwiękiem dla setek tysięcy, kupujących jego książki i bijących
oklaski. Eden był poprostu modą, bohaterem sezonu, przybłędą, który wstępnym bojem wziął Parnas, podczas gdy bogowie drzemali. Setki tysięcy
czytały go dziś i biły brawo z tą samą brutalną tępotą, z jaką rzuciły się na „Efemerydę“ i rozdarły
w strzępy. Stado wilków łasiło się, zamiast szczerzyć kły. Ale ostry kieł, czy miękka szerść — to
tylko kwestja przypadku. Martin pewien był jednego: „Efemeryda“ stoi nieskończenie wyżej od
wszystkiego, co napisał kiedykolwiek, od wszystkiego, co zdolny był napisać. „Efemeryda“ jest
poematem, co pojawia się raz na stulecie. Hołdy tłumu są więc zaiste pożałowania godne, skoro
ten sam tłum wdeptuje w błoto arcydzieła.
Odetchnął głęboko, odetchnął z ulgą. Ostatni rękopis wysłany: wkrótce można będzie odrzucić to
wszystko raz na zawsze.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/576
Ta strona została przepisana.