albo dla swojej pracy, która jest przecie tylko wypowiedzeniem siebie samego. Tak ceniła go Lizzie.
Tak samo Jimy i cala jego paczka. Dowiedli tego
nieraz za dawnych czasów, dowiedli również tej
niedzieli w parku Shell Mound. Nie dbali o
książki. Jego tylko lubili, jego chcieli mieć dla siebie, Marta, starego kolegę i dobrego chłopa!
A potem — Ruth. Nie ulegało wątpliwości, że
ona kochała go również dla niego samego. A przecież, burżuazyjny sposób wartościowania, tępy
światopogląd sfery — kochała mocniej. Nie pochwalała pracy Martina, przedewszystkiem — jak
mu się zdawało — dlatego, że praca ta nie dawała
dochodów. Wedle tego przecież oceniła „Cykl Miłosny“. Ona również zaganiała go „do roboty“, nazywając to subtelnie „objęciem posady“. Czytał jej
był wszystko, co napisał — poezje, nowele, artykuły, „Wiki-Wiki“, „Hańbę Słońca“ — wszystko:
a przecież nie przestawała wysyłać go na posadę,
namawiać do pracy. Dobry Boże! Czyż nie pracował ponad siły, nie kradł snu samemu sobie, nie
rujnował zdrowia, poto tylko, żeby stać się jej godnym! Drobna rzecz przybierała więc rozmiary coraz większej rzeczy. Martin był zdrów i normalny, jadał regularnie, sypiał długo, a przecież
owa rosnąca rzecz drobna prześladowała go coraz
natarczywiej.
Praca była już dokonana. Myśl sformułowana w ten sposób nieustannie świdrowała
w mózgu. Siedział za stołem imć Bernarda Higgin-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/579
Ta strona została przepisana.