Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/581

Ta strona została przepisana.

firmą Higginbotham, niezniszczalny pomnik zaradności i pracowitości właściciela. Kocha sklep, jak inni kochają swoje żony. Serce swe otwiera przed Martinem, opowiadając o wysiłkach i pracy, któremi wydźwignął firmę. Co do przyszłości, roi teraz ambitne plany. Sąsiad rozrasta się zbyt szybko. Sklep staje się już zbyt mały. Gdyby tak trochę więcej miejsca, możnaby kolosalnie rozszerzyć interes. Bernard Higginbotham pragnie koniecznie dopiąć swego, zakupić pusty plac sąsiedni i dobudować nowy dwupiętrowy dom. Górę możnaby wynająć, a cały parter zająłby handel. Oczy zabłysły mu, kiedy mówił o wielkim, nowym szyldzie, co zajaśnieć miał przez całą długość obu domów.
Martin zapomniał o słuchaniu. Refren „praca była już dokonana“ brzęczał mu w uszach i zagłuszał paplaninę szwagra. Refren ten doprowadzić mógł do szału, więc Martin spróbował przed nim umknąć.
— Ile powiada pan, mogłoby to wszystko kosztować? — zagadnął nagle.
Tamten przerwał raptownie tok wynurzeń na temat nieznośnej rywalizacji z sąsiadem. Nie powiedział, ile mogłoby to kosztować. Ale wiedział dobrze. Obliczył sobie już bardzo dawno.
— Według obecnych cen materjałów. — odrzekł — ze cztery tysiączki starczyłoby.
— Czy to już z szyldem?
— Nie policzyłem szyldu... Jak będzie dom, szyld sam się znajdzie.
— A plac?