śmiałemu, wielkiemu człowiekowi, który był ich gościem tego wieczoru. Martin otrząsnął wizję z powiek — i zaczął mówić.
Główny Inspektor oświatowy — poczciwy, stary;
pan — zatrzymał kiedyś Martina na ulicy i wszczął
pogawędkę o uczniowskich czasach i o pamiętnej
scenie w jego kancelarji, kiedy to Martina usunięto ze szkoły za uprawianie boksu.
— Czytałem pański „Dźwięk Dzwonów“ w jednem z czasopism, już dosyć dawno — oświadczył
po chwili. — Wcale nie gorsze od Edgara Poe.
Wprost wspaniałe, twierdziłem to odrazu — wspaniałe!
— Tak, tak, a przecież potem dwukrotnie minąłeś mnie i nie poznałeś na ulicy — nieomal wyrwało się Martinowi. — Jeść mi się chciało i szedłem
do lichwiarza. A przecież praca była już dokonana.
Nie chciałeś znać mnie wtedy. Dlaczegóż znasz mnie
dzisiaj?
— Mówiłem właśnie któregoś dnia żonie — ciągnął godny poczciwiec, — że byłoby bardzo miło,
gdybyś pan zaszedł do nas kiedy na obiadek. Żona
zgodziła się ze mną najzupełniej. Tak jest, najzupełniej.
— Obiad? — rzucił ostro, a raczej groźnie warknął Martin.
— Ależ tak jest, tak jest; obiadek, kochany panie — skromny, domowy obiadek u twego starego profesora, he, he, łobuzie! — bronił się nerwowo
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/588
Ta strona została przepisana.