Martin Eden, wciąż jeszcze wzburzony od zetknięcia ze szwagrem, przedostał się przez ciemną
sień do swego pokoju: maleńkiej, kwadratowej komórki, wypełnionej łóżkiem, umywalnią i krzesłem.
Pan Higginbotham zbyt był skąpy, żeby trzymać
służącą, jeśli robotę domową wykonać mogła żona.
Przytem pokój służbowy pozwalał mu mieć dwu
lokatorów zamiast jednego. Martin położył Swinburna i Browninga na krześle, zdjął kurtkę i usiadł
na łóżku. Zaskrzypiało boleśnie pod ciężarem, lecz
chłopak nie zauważył tego. Począł zdejmować buty
i zapatrzył się na ongiś białą płaszczyznę przeciwległej ściany, pociętą brudnemi smugami deszczu,
zaciekającego przez dach. Na tem tle niegodnem
zapalać się poczęły nagle wizje cudów pełne. Martin
zapomniał o butach i patrzał uporczywie, aż wargi
same rozchyliły się miękko i szepnęły: „Ruth!“
„Ruth!“ Nie przypuszczał nigdy, iż zwykły
dźwięk może być tak czarodziejsko piękny. Słuch
chłopaka napawał się rozkoszą i stawał wciąż bardziej nienasycony. „Ruth!“ Oto był talizman, świętość, zaklęcie. Za każdym razem, kiedy szeptał to
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/59
Ta strona została przepisana.
Rozdział IV