szliście po nie. Nie warto wyciągać ich ode mnie
podstępem. Weźcie poprostu.
Kreiss nie okazał zdziwienia. Włożył czek do
kieszeni marynarki.
— Hm, w każdym razie z przyjemnością podpisałbym umowę jako stały dostawca podobnych wieczorów — zauważył.
— Zapóźno — potrząsnął głową Martin. —
Tamten wieczór był dla mnie jedyny. Jakbym się
dostał do raju. Dla was to strawa codzienna. Ale nie
dla mnie. Nigdy już nie przeżyję takiego uniesienia. Skończyłem z filozofją. Nie chcę słyszeć o niej
ani słowa.
— Pierwsze to pieniądze, jakie kiedykolwiek zarobiłem filozofją — zauważył Kreiss, wychodząc. —
I akurat rynek nie omieszkał się popsuć.
Pewnego dnia spotkał Martin na ulicy panią
Morse, jadącą powozem. Uśmiechała się i skinęła
głową. Martin uśmiechnął się również i uchylił kapelusza. Incydent nie przejął go zupełnie. Jeszcze
przed kilkoma tygodniami byłby poczuł oburzenie
lub ciekawość i zacząłby rozważać stan sumienia
pani Morse w takiej chwili. Teraz jednak zapomniał po paru minutach. Zapomniał tak, jak
zapomina się o kamienicach, mijanych po drodze.
A przecież mózg jego nieustannie, nienormalnie
pracował. Myśli kłębiły się ciągle w tym samym
kole. Ośrodkiem koła był refren: „praca dokonana“.
Przeżerał on mózg niby wiecznie żywy robak. Budził ze snu rano. Nocą nie dawał spoczynku. Każda
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/591
Ta strona została przepisana.