Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/595

Ta strona została przepisana.

cieszyłabym się z całej duszy, żebyś natrafił na swoją! Żeby cię nauczyła dbać!
Odprowadziwszy Lizzie, wrócił Martin do Metropolu. Wszedł do pokoju, rzucił się w głęboki fotel skórzany i pustemi oczyma patrzał przed siebie. Nie drzemał, ani nie myślał. Mózg miał pusty, chwilami tylko jakieś postrzępione obrazy nabierały barwy, kształtu i lśnienia tuż pod powiekami. Widzialne były, ale nieuświadomione, niby majaczenia senne. A jednak Martin nie spał. Raz poruszył się nawet i spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma. Niema nic do roboty — pomyślał. — Na spanie za wcześnie. Poczem mózg opustoszał znowu i znowu pod powiekami obrazy zjawiać się poczęły i ginąć. Nic wyraźnego. Tylko mnóstwo liściastej zieleni i bujnych gałązek, prześwietlonych gorącem słońcem. Nagłe pukanie do drzwi wyrwało go z odrętwienia. Pewnie jakiś list albo telegram, albo może służący przynosi bieliznę z pralni. Nieoczekiwanie pomyślawszy o Joe i zastanawiając się, gdzie też stary się podziewa, rzucił Martin: „Proszę!“
Nadal automatycznie myślał o Joe i nawet nie spojrzał na drzwi. Słyszał tylko, że zamknęły się cicho. Długo trwało milczenie. Martin zapomniał, że ktoś pukał, i po dawnemu siedział nieruchomo z utkwionemi przed siebie oczyma. Nagle posłyszał łkanie kobiece. Mimowolne, spazmatyczne, zdławione. Pojąwszy to, obejrzał się. W tejże chwili skoczył na równe nogi.
— Ruth! — wyrzekł zdumiony i przerażony.