Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/596

Ta strona została przepisana.

Twarz miała bladą i zmieszaną. Stała tuż przy drzwiach, jedną ręką wsparta o ścianę, drugą przyciskając do piersi. Potem wyciągnęła ramiona błagalnie przed siebie i zbliżać się poczęła ku Martinowi. Ująwszy dłonie panienki, poczuł Martin ich chłód lodowaty. Posadził Ruth na wygodnym fotelu, sobie przysunął drugi i siadł na poręczy. Był zbyt zaskoczony, żeby móc mówić. W jego pojęciu wszystko, co go łączyło z tą panienką, zamknięte było i pogrzebane. Mniej zdziwiłby się, gdyby nagle cała pralnia z Gorących Źródeł wtargnęła do Metropolu wraz z tygodniową porcją bielizny. Kilkakrotnie próbował przemówić, ale wahał się i znowu milczał.
— Nikt nie wie, że tu jestem — odezwała się Ruth cichutko, podkreślając słowa proszącym uśmiechem.
— Co pani mówi? — zapytał.
Zaskoczony był dźwiękiem własnego głosu. Powtórzyła.
— A! — odrzekł, poczem zastanowił się, coby jeszcze powiedzieć można.
— Widziałam pana wchodzącego i przeczekałam chwilę.
— Ach tak — odrzekł znowu.
Nigdy w życiu nie był tak niemy i skrępowany. Ani jednej myśli pod czaszką! Czuł się tępy i niezdarny, ale za cenę całego życia nie był w stanie wymyślić ani jednego słowa. Znacznie łatwiej byłoby znaleźć się wobec pralni z Gorących Źródeł.