Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/597

Ta strona została przepisana.

Poprostu zakasałby rękawy i stanął do roboty.
— I wtedy pani weszła — powiedział wreszcie.
Skinęła głową z wyrazem nieco figlarnej złośliwości i rozluźniła szal, otulający szyję.
— Widziałam pana najpierw po drugiej stronie ulicy, idącego z tą... z tą dziewczyną.
— Tak jest — odparł poprostu. — Odprowadzałem ją do szkoły wieczornej.
— No i cóż, nie jest pan rad mnie widzieć? — odezwała się po długiem milczeniu.
— Ależ tak, i owszem! — odrzekł skwapliwie. — Myślę tylko, czy nie jest to nieco nieostrożnie ze strony pani?
— Wśliznęłam się pocichu. Nikt mnie nie widział. Nikt nie wie, że tu jestem. Chciałam zobaczyć pana. Pragnęłam powiedzieć panu, że... że bardzo byłam zła i niemądra. Przyszłam, bo nie mogłam już czekać dłużej, bo... bo zmusiło mnie serce... bo... bardzo pragnęłam przyjść.
Wstała i podeszła bliżej, zupełnie blisko. Przez chwilę wsparła na nim rękę i oddychała pośpiesznie. Potem nagle wtuliła się w jego ramiona. On zaś, zawsze dobroduszny i całemu światu życzliwy, nie pragnął jej bólu i wiedząc, że odtrącenie takiego oddania byłoby najboleśniejszą obrazą, jaką zadać można kobiecie — zamknął dłonie i trzymał Ruth w objęciu. Ciepła nie było jednak w tym uścisku. Przyszła mu w ramiona, więc ją trzymał — oto wszystko. Ruth tuliła się coraz pieszczotliwiej, a potem nagle zarzuciła mu obie ręce na szyję. Lecz