ciało Martina nie tętniło już ogniem pod temi rękami. Nieswojo mu było i niewygodnie.
— Dlaczego pani drży? — zapytał. — Może zimno? Pozwoli pani, że zapalę na kominku?
Spróbował zlekka uwolnić się z jej ramion, ale
przylgnęła bliżej jeszcze, drżąc gwałtownie.
— Nic, nic, to raczej nerwowe — odszepnęła
spierzchłemi wargami. — Opanuję się za chwilę.
O, już lepiej.
Powoli drżenie cichło. Martin wciąż jeszcze trzymał dziewczynę w ramionach, ale już się nie dziwił.
Wiedział teraz, poco przyszła.
— Mateczka życzyła sobie, żebym wyszła za
Charley Hapgooda — oznajmiła Ruth.
— Za Charley Hapgooda? Tego błazna! — mruknął Martin. Poczem dodał: — A teraz, przypuszczam, że mateczka życzy sobie, aby pani wyszła
za mnie.
Nie powiedział tego w formie zapytania. Stwierdził to ze wszelką pewnością i przed oczyma zatańczyły mu nagle cyfry dochodów.
— Nie miałaby nic przeciwko temu; wiem
o tem — rzekła Ruth.
— Uważa mnie za partję odpowiednią?
Skinęła głową.
— A przecież, nie jestem ani trochę bardziej odpowiedni, niż wtedy, kiedy zerwała nasze zaręczyny — rozważał. — Nie zmieniłem się wcale. Jestem tym samym Martinem Edenem, ba, może
nawet nieco gorszym, bo palę teraz. Nie czuje pani?
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/598
Ta strona została przepisana.