Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/599

Ta strona została przepisana.

W odpowiedzi położyła mu palce na ustach, położyła je wdzięcznie i figlarnie, oczekując pocałunku, który dawniej następował zawsze. Tym razem jednak wargi mężczyzny nie odpowiedziały pieszczotą. Czekał, aż palce zostaną zdjęte, poczem mówił dalej.
— Nie zmieniłem się bynajmniej. Nie wziąłem posady. Nie szukam posady. Gorzej, wogóle szukać jej nie mam zamiaru. Pozatem wciąż jeszcze utrzymuję, że Serbert Spencer jest wielkim i szlachetnym człowiekiem, sędzia Blount zaś zdecydowanym osłem. Jadłem z nim obiad zeszłego wieczoru, więc ośmielam się twierdzić to z całą pewnością.
— Ale nie przyjął pan zaproszenia mego ojca? — zagadnęła z uroczym dąsem.
— Jakto? Więc pani wiedziała o tem!... Któż go posłał? Matka pani?
Ruth milczała.
— A więc tak, ona. Byłem tego pewien. A teraz przypuszczam, że ona również przysłała tu panią.
— Nikt nie wie, że tu jestem — zaprzeczyła gwałtownie. — Czyż pan przypuszcza, że matka pozwoliłaby nato?
— W każdym razie pozwoliłaby pani wyjść za mnie, choćby dzisiaj, to pewne.
Ruth krzyknęła boleśnie: — O, Martin, nie bądź okrutny! Nic pocałowałeś mnie nawet. Jesteś jak kamień. Pomyśl tylko, naco się odważyłam dla ciebie! — Obejrzała się trwożnie po pokoju, choć