Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/605

Ta strona została przepisana.

nad miłością, co odeszła. Wiedział już teraz, że nigdy naprawdę nie kochał Ruth. Kochał swój ideał, jasnego ducha własnych marzeń, promienne natchnienie poematów miłosnych. Prawdziwej Ruth, sfilistrzałej mieszczaneczki, obarczonej wszystkiemi wadami jej sfery i beznadziejnym balastem psychologji burżuazyjnej — nie kochał nigdy.
Przemówiła nagle.
— Wiem, że w tem, co powiedziałeś, jest dużo prawdy. Bałam się życia. Niedość mocno cię kochałam. Ale dzisiaj — nauczyłam się już kochać inaczej, lepiej. Kocham zato, czem się różnisz od tych, których nazywasz „moją sferą“, kocham cię za twoją wiarę i przekonania, których nie rozumiem, ale które postaram się zrozumieć. Uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby je zrozumieć. Nawet palenie, nawet przekleństwa pokocham, bo są twoje. Wciąż jeszcze uczę się życia. Przez ostatnie dziesięć minut nauczyłam się bardzo wiele. Choćby to, że tu przyszłam, czyż nie jest już dowodem pewnej zmiany. O, Martin! — Tuliła się i łkała cicho.
Po raz pierwszy ramiona mężczyzny objęły ją ciepło i życzliwie. Odczuła to, poruszyła się radośnie, rozjaśniła oczy.
— Za późno — odezwał się Martin. Przyszły mu na myśl słowa Lizzie. — Jestem chory — o, nie ciałem, bynajmniej! Chora jest moja dusza, mój mózg. Utraciłem nagle wszystkie wartości, cały sens życia. Nie dbam o nic, niczego nie pragnę. Gdybyś przed kilkoma miesiącami była taka jak dzisiaj, —