Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/606

Ta strona została przepisana.

wszystko poszłoby inaczej. Dzisiaj już za późno.
— Nie, jeszcze nie za późno — wołała cała we łzach. — Zobaczysz. Dowiodę ci, że miłość moja dojrzała, że droższa mi jest ponad moją sferę, ponad wszystko, co ceniłam dotychczas. Zaprę się wszystkiego, co ceni moja sfera. Nie lękam się już życia. Porzucę ojca i matkę! Narażę imię na pośmiewisko! Zostanę tu z tobą, teraz, zaraz, w wolnej miłości, jeśli zechcesz, i będę się czuła dumna i szczęśliwa. Jeśli ongiś zdradziłam miłość, pragnę teraz dla miłości zdradzić to wszystko, co wtedy winne było mojej zdradzie.
Stała przed nim z gorejącemi oczyma.
— Czekam, Martin — wyrzekła cicho, — czekam, żebyś mnie przyjął. Spójrz na mnie!
— Tak, to wspaniałe, — myślał. — Ruth posiadła wszystko, czego jej brakło, wzniósłszy się wreszcie jako prawdziwa kobieta ponad żelazne prawa burżuazyjnego światopoglądu. Tak, to wspaniałe, przepiękne, szczere, zatracone. A przecież — cóż dzieje się z nim, z Martinem? Nie goreje, nie drży. Zamiast uniesienia — chłodna ocena. Serce milczy. Pragnienie śpi. Znowu przypłynęły z oddali słowa Lizzie.
— Chory jestem, bardzo chory — wyrzekł rozpaczliwie. — Dotychczas nie wiedziałem nawet, jak bardzo chory. Coś odeszło ode mnie na zawsze. Nigdy nie lękałem się życia, ale nigdy też nie przypuszczałem, że można przesycić się życiem. A jednak przesyciło mnie tak bardzo, że niema już miej-