sca na pragnienie. Gdybym mógł — pragnąłbym
cię dzisiaj. Widzisz, jak bardzo chory jestem!
Przechylił głowę wtył, oparł na poręczy fotela
i zamknął oczy. I jak płaczące dziecko, co zapomina
o zmartwieniu, patrząc, jak promienie słońca igrają na rzęsach, zwilżonych łzami — zapomniał Martin o cierpieniu, o obecności Ruth, o wszystkiem,
patrząc na mnóstwo zieleni, prześwietlonej złotem
światłem, co zajaśniało nagle pod zamkniętemi powiekami. Zielone listowie nie niosło jednak spokoju
ni wypoczynku. Jaskrawe słońce paliło zbyt mocno.
Bolały oczy od patrzenia — a przecież Martin patrzał — nie wiedząc czemu.
Ocknął się dopiero na szczęk poruszonej klamki.
Ruth stała u drzwi.
— Jakże stąd wyjść? — zapytała ze łzami w głosie. — Boję się.
— Och, proszę darować! — zawołał, wstając pośpiesznie. — Nie jestem sobą, nie umiem się opanować. Zapomniałem, że pani jest tutaj. — Położył sobie rękę na czoło. — Pani widzi, nie jestem
jakoś w porządku. Zaraz odprowadzę panią do domu. Możemy wyjść przez służbowy. Nikt nas nie
zobaczy. Proszę spuścić woalkę, i wszystko będzie
dobrze.
Przylgnęła do jego ramienia, idąc nawpół ciemnemi korytarzami i schodząc ze stromych schodów.
— Teraz jestem bezpieczna — powiedziała na
ulicy. Poczęła wysuwać rękę z pod ramienia Martina.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/607
Ta strona została przepisana.