— Nie, nie, odprowadzę panią do domu — odrzekł.
— O, broń Boże, proszę tego nie robić! — zaprotestowała. — To zupełnie zbyteczne.
Spróbowała raz jeszcze wyrwać mu rękę. Zaciekawił się nagle. Teraz, kiedy znalazła się poza niebezpieczeństwem — zdawała się być przerażona, panicznie przerażona. Najwyraźniej chciała go się pozbyć. Nie widział ku temu żadnej przyczyny i przypisał zdenerwowaniu. Zatrzymał więc oporną rękę i szedł dalej. W połowie drogi do pierwszej
przecznicy zobaczył jakiegoś mężczyznę w długiem
palcie, raptownie kryjącego się do bramy. Martin,
przechodząc, rzucił okiem w głąb bramy i pomimo,
iż nieznajomy postawił kołnierz — rozpoznał brata
Ruth, Normana.
Po drodze mówili mało. Ona była zmieszana. On
apatyczny. Wspomniał przelotnie, że wyjeżdża na
ocean Południowy, ona znów poprosiła krótko, żeby
nie miał jej za złe dzisiejszych odwiedzin. Oto
wszystko. Pożegnanie przy drzwiach odbyło się
konwencjonalnie. Podano sobie ręce, życzono dobrej nocy. Martin zdjął kapelusz. Drzwi zamknęły się bez szelestu. Zapalił papierosa i zawrócił do hotelu. Przechodząc kolo bramy, w której krył się
Norman, przystanął i zajrzał tam z gorzko-wesołym
uśmiechem.
— Kłamałaś — wyrzekł głośno. — Kazała mi
wierzyć, że odważyła się na bohaterstwo, a przecież wiedziała, że braciszek czeka, żeby ją odprowa-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/608
Ta strona została przepisana.