Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/609

Ta strona została przepisana.

dzić. — Roześmiał się głośno. — Och, bourgeois! Kiedy nie miałem grosza, nie byłem godny zbliżyć się do jego siostry. Kiedy mam rachunek w banku — przyprowadza mi ją do hotelu.
Odwrócił się na pięcie i zmierzał ku domowi. Nagle, jakiś włóczęga, idący w tę samą stronę, zagadnął tuż za nim:
— Czy nie dałby mi pan czwartaka na nocleg?
Na dźwięk tego głosu Martin odwrócił się gwałtownie. W tejże chwili chwycił za rękę — Joe.
— Pamiętasz, jakeśmy się rozjeżdżali przy Gorących Źródłach? — wykrzyknął. — Powiedziałem, że spotkamy się jeszcze. Byłem pewien. Patrzcie — jest Martin!
— Doskonale wyglądasz — wyrzekł z zachwytem Martin. — Przybyło ci nawet na wadze.
— Rzecz prosta, że przybyło. — Twarz Joe zajaśniała. — Nie znałem życia, dopóki nie zacząłem się włóczyć. Przybyło mi ze trzydzieści funtów, i czuję się jak król. Po kiego czorta pracowałem wtedy do dziesiątego potu. Włóczęga, to — pedam ci — klawa rzecz!
— Ale swoją drogą szukasz noclegu — uśmiechnął się Martin. — A nocka zimna.
— Hę? Szukam noclegu? — Joe wsunął rękę do kieszeni i wydobył pełną garść drobnych. — Mam tego do licha! — oświadczył z triumfem. — Poprostu wyglądałeś po pańsku, więc przypuściłem szturm.
Martin roześmiał się i skapitulował.