— Stać cię na dobre parę kieliszeczków — poddał.
Joe wsypał drobne do kieszeni.
— Niema tak dobrze, — oświadczył. — Nie
chlam już wcale, chociaż właściwie nic mi nie przeszkadza. Poprostu nie mam ochoty. Raz jeden byłem wstawiony od czasu jakeśmy się rozeszli i to
tylko dlatego, że na pusty żołądek. Pracowałem jak
bydlę, tom i chlał jak bydlę. Tera żyję jak człowiek,
to i popijam se, jak na człowieka przystało. Potroszeczku, delikatnie.
Martin umówił się z Joe na dzień następny i poszedł do domu. Wstąpił do kantoru hotelowego, żeby poinformować się o datach odejścia okrętów.
Mariposa odpływała na Tahiti za pięć dni.
— Proszę zatelefonować jutro do agencji, żeby
zarezerwowano dla mnie kajutę pierwszej klasy —
polecił urzędnikowi. — Tylko nie na pokładzie, a niżej, po zewnętrznej, i od strony portu. Proszę zapamiętać: po zewnętrznej! A najlepiej, proszę zanotować.
Znalazłszy się w swoim pokoju, Martin położył
się i zasnął spokojnie, jak dziecko. Wypadki wieczoru nie pozostawiły śladu. Wrażliwość zamarła.
Pewna serdeczność, z jaką powitał Joe, była raczej
przelotna. W chwilę potem zaciężyła mu obecność
dawnego towarzysza, rozmowa stała się udręką. Za
pięć dni odpłynąć miał ku ulubionym Morzom Południa, — ale i to również było mu obojętne.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/610
Ta strona została przepisana.