Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/613

Ta strona została przepisana.

— Słuchaj-no, Joe — powiedział. — Jeśli będziesz taki, rozbiję ci głowę. A po starej przyjaźni rozbiję dokumentnie. No co, chcesz?
Joe uderzył pierwszy i próbował przewrócić Martina, lecz w tejże chwili wić się począł i szarpać w kleszczach ramion przeciwnika. Sunęli po pokoju, zczepieni ramionami, aż zwalili się razem, druzgocząc hałaśliwie wielki fotel trzcinowy. Joe znalazł się pod spodem, z rozpostartemi ramionami, z piersią zduszoną kolanem Martina. Pochrapywał już i łapał powietrze jak ryba, kiedy zwycięzca puścił go wreszcie.
— No, teraz się dogadamy — uśmiechnął się Martin. — Nie będziesz mi wymyślał, mój stary. Najpierw chciałbym skończyć ten interes z pralnią. Potem przyjdź, i wtedy dopiero będzie czas na pogawędkę, po dawnej przyjaźni. Mówiłem ci, że w tej chwili jestem zajęty. Sam widzisz. Służący wniósł właśnie pocztę poranną, wielki pakiet listów i gazet.
— Czyż mógłbym przejrzeć to wszystko, rozmawiając z tobą? Idź-no teraz i umów się o pralnię. Spotkamy się później.
— No, dobra, — aprobował Joe, wahający się i zmieszany. — Myślałem, że chcesz się mnie pozbyć, ale widzę, żem się pomylił. Tylko na stojąco, tobyś mnie bratku nie pobił, żebyś wiedział. Siąg mam dłuższy.
— Dobrze, dobrze, włożymy kiedy rękawice i spróbujemy — uśmiechnął się Martin.