— Jak tylko puścimy pralnię w ruch, co? — Joe
wyciągnął ramię. — Widzisz, jaki byczy siąg? Jeszcze mi potańcujesz, bratku!
Martin odetchnął z ulgą, kiedy drzwi zamknęły
się za Joe. Nie znosił teraz towarzystwa. Całodzienny gwar był mu prawdziwą męką, obecność
ludzka dokuczała, gniewał wysiłek rozmowy, w jakiemkolwiek znalazł się gronie, ogarniał go niepokój i natychmiast szukał pretekstu do ucieczki.
Nie odrazu zabrał się Martin do przeglądania
poczty. Dobre pół godziny siedział rozparty w fotelu, nic nie robiąc, nie myśląc o niczem. Od czasu
do czasu jakieś niejasne strzępki myśli majaczyły
mu w świadomości, albo raczej stanowiły właśnie
poszarpaną i przerywaną przez pustkę świadomość.
Wstał wreszcie i zaczął przerzucać listy. Było
tam z tuzin próśb o autografy — rozpoznawał je
zdaleka; były zawodowe listy żebracze; były epistoły warjatów i manjaków, począwszy od wynalazcy perpetuum mobile i uczonego, który zademonstrować pragnął, iż powierzchnia ziemi jest wnętrzem jakiejś pustej sfery — aż do społecznika, proszącego o zasiłek pieniężny na ufundowanie kolonji komunistycznej na półwyspie Kalifornijskim. Nie brakło liścików kobiecych. Wszystkie wyrażały pragnienie zawarcia znajomości ze sławnym autorem. Jedna z petentek, ku uciesze Martina, załączyła nawet kwit na własną ławkę w kościele, jako
dowód swej moralności i dobrych obyczajów.
Redaktorzy i wydawcy przyczyniali się znakomi-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/614
Ta strona została przepisana.