Joe skinął głową i wydobył notes.
— Patrz-no, wypisałem tu sobie kilka prawideł
jeszcze przed śniadaniem. Jakże ci się podobają?
Odczytywał je głośno, Martin potwierdzał, myśląc równocześnie, kiedy wreszcie Joe go opuści.
Obudził się wczesnym wieczorem. Fakt życia
zwolna dotarł do świadomości. Martin rozejrzał się
po pokoju. Widocznie gość wyśliznął się pocichu,
podczas jego snu. Bardzo to miło ze strony Joe —
pomyślał. Poczem zamknął oczy i zasnął znowu.
Przez kilka dni następnych, Joe zbyt był zajęty
obejmowaniem i prowadzeniem pralni, żeby zbytnio
zakłócać spokój Martina. O tem zaś, że sławny autor odpływa na Mariposie, gazety doniosły dopiero
w przeddzień odjazdu.
W pewnej chwili, kiedy instynkty samozachowawcze silniej przemówiły w Martinie — poszedł
do lekarza i poddał się gruntownemu badaniu.
Doktór nic nie mógł zarzucić. Serce i płuca działały znakomicie. Każdy organ — jak dalece zbadać go było można — pracował normalnie.
— Nic panu nie jest, panie Eden — oświadczył
lekarz. — Stanowczo nic. Jesteś pan w rozkwicie
sił. Szczerze powiedziawszy, zazdroszczę panu zdrowia — wspaniałe! Spójrz pan na tę pierś! Doskonałe płuca i znakomity żołądek — oto tajemnica
pańskiego nieporównanego zdrowia. Fizycznie jest
pan jednym na tysiąc, jednym na dziesięć tysięcy.
Jeśli nie brać pod uwagę nieszczęśliwych wypadków — możesz pan żyć do stu lat.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/618
Ta strona została przepisana.