Martin wiedział teraz, że diagnoza Lizzie była
słuszna. Zdrów był fizycznie. Popsuła się tylko „maszynka do myślenia“. Jedyną radą nato stać się
mogła ucieczka w świat Mórz Południowych. Niestety jednak, teraz, przed samym odjazdem. Martin nie miał ochoty jechać. Ocean nęcił go nie więcej niż cywilizacja burżuazyjna. Myśl o wyprawie
nie niosła radosnego podniecenia, sama zaś technika
odjazdu wymagała tylu męczących wysiłków! Wolałby być już na pokładzie — daleko od brzegu.
Ostatni dzień był istną torturą. Dowiedziawszy
się z dzienników porannych o odjeździe Martina, zjawili się z pożegnaniem imć Bernard Higginbotham von Szmidt i Marian. Pozatem trzeba było uregulować ostatecznie interesy, popłacić rachunki, odczepić się od dokuczliwych reporterów. Z Lizzie
Connolly pożegnał się Martin pośpiesznie przy wejściu do szkoły wieczornej. W hotelu czekał go Joe,
tak zajęty swoją pralnią przez dzień cały, że na odwiedziny zdobyć się wcześniej nie mógł. Była to
ciężka, lecz zato ostatnia próba; Martin kurczowo
uchwycił poręcze krzesła i słuchał i rozmawiał przez
całe pół godziny.
— Joe! — powiedział do towarzysza. — Nie
myśl, że jesteś na zawsze związany z tą pralnią.
Nie robię ci żadnych zastrzeżeń. Możesz w każdej
chwili sprzedać interes i puścić pieniądze. Jak ci
się sprzykrzy i zatęsknisz za włóczęgą — ruszaj
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/619
Ta strona została przepisana.