Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/620

Ta strona została przepisana.

w drogę! Rób tak, byś czuł się najszczęśliwszy.
Joe zaprzeczył ruchem głowy.
— O, niema głupich, dość mam włóczęgi, dziękuję uprzejmie. Włóczęga jest dobra rzecz, ale względem jednego jest zła: względem dziewcząt. Nic nie poradzę, lubię kobietki! Nie mogę bez nich długo, a jak idziesz na włóczęgę, to już musisz zapomnieć dzewczyny. Jakem czasem przechodził koło domów, gdzie bawiono się i tańczono, jakem zobaczył przez okno białe sukienki, posłyszał śmiech — ech, piekło, istne piekło, powiadam ci, Mart! Zanadto lubię tańce, majówki, spacerki przy księżycu i całą tę resztę! Dla mnie teraz niema, jak moja pralnia, dobre imię i dobre dolarki, brzęczące w kieszeni. Wiesz, poznałem, właśnie dziewczątko, akurat wczoraj i, uważasz, nie będę miał spokoju, dopóki się z nią nie ożenię. Cały dzień o tem myślę i pogwizduję z radości. Ślicznotka, mówię ci. Najmilsze ślipki, najsłodszy głosik na ziemi. Para z nas będzie wcale niczego, możesz mi wierzyć. Słuchajno, a dlaczego ty się nie żenisz? Z całą tą furą pieniędzy mógłbyś dostać najpiękniejszą dziewczynę w kraju.
Martin z uśmiechem pokiwał głową, w głębi serca jednak nie mógł się nadziwić, że ktoś wogóle chce się żenić. Było to dziwaczne i wręcz niezrozumiałe.
Z pokładu Mariposy, w godzinę odjazdu dostrzegł Lizzie Connolly, chowającą się wśród tłumu na przystani.