— Weź ją ze sobą — przyszło mu na myśl. — Tak łatwo być dobrym! Będzie szczęśliwa!
Myśl ta uśmiechnęła mu się na krótką chwilę,
lecz już w następnem mgnieniu stała się wprost
przerażająca. Poczuł paniczny strach, że mógłby
uczynić coś podobnego. Zmęczona dusza protestowała. Z jękiem odwrócił się od przystani i wyszeptał: „Człowieku, zbyt jesteś chory, zbyt ciężko chory!“
Uciekł do kabiny i krył się tam, dopóki okręt nie
wypłynął na pełne morze. W sali jadalnej, podczas
lunchu, znalazł swoje nakrycie na honorowem miejscu, po prawej ręce kapitana. Bez trudu zauważył,
że jest persona grata na statku, a zarazem stanowi
atrakcję dla publiczności. Nigdy jednak zapewne
nie widziano nudniejszego wielkiego człowieka.
Popołudnie spędził na pokładzie, na leżaku. Wieczorem wcześnie poszedł spać.
Trzeciego dnia podróży pasażerowie, uporawszy
się z morską chorobą, tłumnie wylegli do salonów
i na pokład, Martin zaś, im dłużej na nich patrzał,
tem bardziej ich nie znosił. Wiedział zresztą dobrze, że popełnia nieuzasadnioną niesprawiedliwość.
Zmuszał się do przyznania, że byli to ludzie dobrzy
i mili — w tym samym jednak momencie dodawał
mimowoli: dobrzy i mili, jak wszyscy bourgeois,
z całym balastem duchowym i nędzą umysłową swojej sfery. Najgorsze były rozmowy. O, te maleńkie,
mizerne móżdżki! Jakże bez reszty zapełnione próżnią. Hałaśliwa egzalatcja i nadmierna energja
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/621
Ta strona została przepisana.