Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/622

Ta strona została przepisana.

młodzieży raziła i rozdrażniała Martina. Zdawało mu się, że ani chwili nie potrafią zachować spokoju, nieznośnie długo grają w serso, w krokieta, spacerują bez powodu, całym wysiłkiem pędzą na rufę, żeby się przyjrzeć żółwiom morskim, rybom latającym!
Martin sypiał bardzo dużo. Po śniadaniu rozkładał się na leżaku, zasłaniając tygodnikiem, którego nie czytał nigdy. Drukowane stronice nużyły go. Kiedy dźwięczał gong, wzywający na lunch, Martin zżymał się, że go budzą. Obudzenie nie jest przecie rzeczą miłą!
Pewnego dnia próbował ocknąć się z letargu i poszedł na dziób, do marynarzy. Ale marynarze byli jacyś nieskończenie inni, niż za czasów, kiedy Martin Eden sam mieszkał w kasztelu na przodzie. Nie mógł odnaleźć nic, coby go łączyło z temi pół-zwierzęcemi stworzeniami, o tępych twarzach i bydlęcym mózgu. Był w rozpaczy. Tam, na pokładzie, nikt nie pragnie Martina Edena dla niego samego, on zaś nie umie wrócić do tych tu na dole, z którymi żył ongiś, i którzy kochali go dawnemi czasy. Tym razem on ich nie pragnie. Nie był w stanie polubić ich więcej, niż idjotyczną publiczność pierwszej klasy, albo jej niefrasobliwą młodzież.
Życie stało się niby ostre, białe światło dla oczu chorego. W każdym, momencie świadomości życie oślepiało jaskrawym blaskiem, sprawiając ból, ból nieznośny. Po raz pierwszy w życiu podróżował Martin pierwszą klasą. Na okrętach bywał zawsze