nawet w prawdzie? Może niema tego, co nazwaliśmy prawdą? Lecz Martina zmęczyło już myślenie.
Rad był rozciągnąć się na leżaku i drzemać.
Po kilku dniach podróży przybyła nowa udręka.
Co będzie, kiedy okręt przybije do Tahiti? Trzeba
wysiąść na brzeg. Trzeba zająć się rzeczami, wyszukać skuner, idący na wyspy Marąuesas, przedsięwziąć tysiąc i jeden wysiłków, o których niesposób myśleć bez zgrozy. Ilekroć zdołał Martin zmusić
się do świadomego rozważania — nie mógł nie dostrzec rozpaczliwego stanu, w który zapadał, a który wiódł do zguby coraz głębiej. Wedle oczywistej
prawdy znajdował się już w Dolinie Mroku. Co gorsze, nie bał się zupełnie. Gdyby się był przeraził —
zdołałby jeszcze zawrócić ku życiu. Obojętny —
wsiąkał w otchłań coraz głębiej. Nie znajdował już
pociechy w zwykłych a miłych człowiekowi szczegółach istnienia. Mariposa weszła teraz w sferę passatu północno-wschodniego, ale nawet ten najwonniejszy z wiatrów — wiatr jak wino — gniewał
tylko i nużył Martina. Odsunął leżak, żeby uciec
przed uściskami najmilszego towarzysza młodości.
W dniu, w którym Mariposa weszła pod zwrotniki, stan Martina był bardziej pożałowania godny,
niż kiedykolwiek. Utracił sen. Zmęczenie morzyło
go, a czuwać musiał. Musiał patrzeć w oślepiający,
brutalny blask życia. Niespokojnie chodził z kąta
w kąt. Powietrze parne było i wilgotne, rzęsiste
ulewy nie odświeżały wcale. Życie sprawiało ból.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/624
Ta strona została przepisana.