Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/625

Ta strona została przepisana.

Martin chodził po pokładzie, aż cierpienie rosło do granic nieznośnych, potem rzucał się na fotel i siedział, dopóki zdenerwowanie nie kazało znowu wstawać i chodzić. Zmusił się wreszcie do przeczytania zaczętego „magazine“. Wziął kilka tomów poezyj z bibljoteki okrętowej. Nie nęciły go jednak. I znowu uparcie, monotonnie, bezsennie kroczyć począł wzdłuż pokładu.
Wieczorem pozostał na powietrzu możliwie jak najdłużej, ale to nie pomogło również; zeszedłszy do kajuty — nie mógł zasnąć. Jedyne schronienie przed życiem — zawodziło. Tego już było za wiele. Zapalił elektryczność i spróbował czytać. Jeden tom zawierał poezje Swinburna. Martin leżał w łóżku i obojętnie przewracał stronice. Nagle zorjentował się, że czyta z zaciekawieniem. Skończył jedną stanzę, spróbował czytać dalej — ale powrócił do niej znowu. Rozwartą książkę położył na piersiach i zamyślił się nieoczekiwanie. Oto jest! Jest to, o co chodzi! Dziwnie, że nie domyślił się wcześniej! Oto jest treść wszystkiego, co się działo. Szedł ku temu oddawna, lecz dopiero w tej chwili Swinburne ukazał mu, że jest właśnie szczęśliwa droga do wyjścia. Pragnął odpoczynku — a oto odpoczynek czekał go oddawna. Spojrzał na luk otwarty. Tak, dość szeroki. Po raz pierwszy od kilku tygodni Martin poczuł się szczęśliwy. Nareszcie wynalazł lek na wszystkie bóle. Podniósł książkę i raz jeszcze odczytał strofę.