Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/627

Ta strona została przepisana.

rozwarł dłonie. Był cały w pienistym nurcie. Bok Mariposy przemknął, jak czarna ściana, podziurawiona światłami okien. Statek miał niewątpliwie dobrą szybkość. Zanim Martin opamiętać się zdołał, płynął już daleko poza sterem, kołysany łagodnie na mlecznej powierzchni fal.
Bonita uderzyła zębami o jego białe ciało — roześmiał się głośno. Wyrwała drobny strzęp. Ból przypomniał Martinowi, poco się tu znalazł. Podczas akcji zapomniał był o jej celu. Światła Mariposy mierzchną w oddali — a oto on, Martin, na przestrzeni wód, płynie spokojnie, jak gdyby w zamiarze dosięgnięcia brzegu najbliższego kraju — gdzieś o mil tysiące.
Mimowoli działał instynkt życia. Martin przestał płynąć, lecz jak tylko fala dosięgła ust, ręce uderzyły gwałtownie i wyniosły ciało na powierzchnię. „Wola życia“ — pomyślał z cierpkim uśmiechem. — Więc tak? Dobrze. Ma również wolę, dość silną, żeby przeciwstawić ją woli życia, ostatnim wysiłkiem zdruzgotać siebie i wreszcie przestać istnieć.
Zmienił położenie ciała na pionowe. Spojrzał wzwyż ku cichym gwiazdom i wytchnął powietrze z płuc. Szybkim, gwałtownym podrzutem rąk i nóg wzniósł ramiona i piersi ponad fale. Chciał zyskać impent na rzucenie się w głąb. Rozluźnił mięśnie i pogrążał się w morze nieruchomo, jak biały słup. Wdychał wodę głęboko, umyślnie, niby narkotyk. Lecz skoro tylko zaczął się dusić, ręce i nogi mi-